Ocalić Matejkę

Sierpniowe słońce nieśmiało przebijało się przez ciężkie chmury wiszące nad Warszawą. W powietrzu unosiło się napięcie, które czuć było w każdym zakątku miasta. Ludzie przemykali ulicami, przyspieszając kroku, jakby podświadomie czuli, że czas nieubłaganie ucieka. W gęstniejącym powietrzu wisiało już ciężkie widmo nadciągającej wojny, która miała wkrótce ogarnąć całą Europę.

W biurze warszawskiej Zachęty panował niepokój. Stanisław Ejsmond, wiceprezes Komitetu Zachęty, stał przy oknie i wpatrywał się dłuższą chwilę w niebo. Jego twarz, zwykle spokojna, teraz była pełna troski.

– Staszku, nie mamy dużo czasu – przerwał ciszę Stanisław Mikulicz-Radecki, dyrektor administracyjny, wchodząc do biura z naręczem dokumentów. – Jeśli chcemy uratować te obrazy, musimy działać teraz.

Ejsmond odwrócił się powoli.

– Wiem. To nasz obowiązek. Nie możemy pozwolić, by Matejko wpadły w ręce Niemców. „Bitwa pod Grunwaldem” i „Kazanie Skargi” to symbole naszej tożsamości, naszej historii – odpowiedział stanowczym tonem. – Bierzmy się do roboty.

Obaj mężczyźni zeszli na dół, gdzie czekała już ekipa pracowników muzeum. Kilku ludzi z trudem próbowało zdjąć wielkie płótna Matejki ze ścian, co okazało się nie lada wyzwaniem. W normalnych okolicznościach zadanie to powierzono by doświadczonym pracownikom muzeum, jednak młodzi pracownicy Zachęty już wcześniej otrzymali rozkazy mobilizacyjne i ruszyli na front. Konserwatorzy, pozbawieni pomocy, byli zmuszeni wezwać przechodniów do wsparcia.

Przypadkowo zebrany zespół działał nieskładnie. Liny, którymi próbowano zabezpieczyć obraz, plątały się, a nierówno naciągane sprawiały, że płótno chybotało się groźnie, osuwając się na podłogę. W pewnym momencie obraz, ważący więcej, niż się spodziewano, omal nie przygniótł swoim ciężarem Stanisława Ejsmonda, który z trudem odskoczył na bok, unikając niebezpieczeństwa.

– Ostrożnie, Janek – Mikulicz-Radecki upomniał jednego z mężczyzn trzymających obraz.

– Dajcie mi rękę! – krzyknął ktoś z drugiej strony, gdy ciężki obraz znów zaczął się przechylać.

Gdy płótna znalazły się bezpieczne na podłodze, wszyscy odetchnęli z ulgą. Rozpoczęło się zwijanie ich na drewniany wał, który potem obłożono ceratą i umieszczono w skrzyni wyłożonej azbestem. Trzeba było działać szybko, ale z precyzją, by obrazy nie uległy uszkodzeniu.

– Teraz musimy je wywieźć – stwierdził Ejsmond, z determinacją w oczach.

– Wyruszamy o świcie – dodał Ejsmond. – Musimy się przygotować. Przed nami długa droga do Lublina.

7 września 1939 roku, o świcie, niewielki konwój opuścił Warszawę. Na czele grupy stał Ejsmond, a obok niego Mikulicz-Radecki i jego żona oraz woźnica z trzyosobową rodziną. Pod Kurowem do ekipy dołączył malarz Bolesław Surałło-Gajduczeni.

Na platformie z gumowymi kołami, wypożyczonej z Zakładu Oczyszczania Miasta, spoczywała skrzynia z dziełami Matejki.

Niezwykły konwój z dwoma końmi wyruszył w niebezpieczną podróż, kierując się w stronę Lublina. Gdy opuścili Warszawę, z każdym kilometrem tłok na drodze stawał się coraz większy. Uciekinierzy, wozy pełne dobytku – wszyscy zmierzali na wschód, próbując uciec przed nadciągającą armią niemiecką.

– Szybciej, musimy się pospieszyć – ponaglał Ejsmond, spoglądając na zatłoczoną drogę. – Naloty mogą się zacząć w każdej chwili.

Nie zdążył dokończyć zdania, gdy na niebie pojawił się ryk niemieckich samolotów. W tłumie wybuchła panika. Ludzie zaczęli biec, porzucając swoje rzeczy, a wozy stawały w poprzek drogi, tworząc zator. Samoloty nurkowały, siejąc zniszczenie. Bomby eksplodowały w pobliżu, a konie płoszyły się, szarpiąc wóz na wszystkie strony.

– Trzymajcie się! – krzyknął Mikulicz-Radecki, chwytając się skrzyni.

Konie pędziły na oślep przez rów, a wóz podskakiwał na miedzach, prawie wywracając się na bok. Woźnica zdołał jednak odzyskać kontrolę, gdy tylko oddalili się od drogi głównej i zjechali na polne ścieżki. Byli przerażeni, ale zdeterminowani, by dotrzeć do Lublina.

9 września, o poranku, konwój dotarł do Lublina. Słońce wschodziło nad miastem, rzucając złote światło na brukowane ulice. Wóz z bezcennym ładunkiem wjechał na dziedziniec Muzeum Lubelskiego, które w tamtych czasach znajdowało się w gmachu dzisiejszej Biblioteki im. Hieronima Łopacińskiego (ul. Narutowicza 4).

Zmęczone konie zwiesiły łby, a drobinki kurzu wirowały jeszcze przez chwilę w powietrzu, osiadając na bruku. Wkrótce, z budynku wysypali się pracownicy muzeum, ich twarze wyrażały mieszankę ulgi i napięcia. Z przejęciem powitali gości ze stolicy i bez zbędnych pytań przystąpili do pracy. Wydawało się, że Lublin jest bezpieczny – przynajmniej na tyle, by pozostawić skrzynie na dziedzińcu, z nadzieją, że wojenne burze ominą miasto.

W ciszy poranka nagle dało się usłyszeć niepokojące, wibracyjne brzęczenie, które z każdą sekundą stawało się coraz wyraźniejsze. Na horyzoncie pojawiły się czarne sylwetki niemieckich samolotów, a powietrze przeszył przeraźliwy huk pierwszej bomby, która spadła na Lublin.W okamgnieniu miasto pogrążyło się w chaosie i panice. Ludzie krzyczeli, biegli na oślep, szukając jakiegoś schronienia. Większość osób zgromadzonych na dziedzińcu odskoczyła pod ścianę i padła na ziemię. Ejsmond i Surałło-Gajduczeni wybiegli w popłochu na ulicę, znikając w tumanach pyłu. Kiedy wszystko ucichło, ich ciała znaleziono pod zwałami gruzów.

Dla wszystkich stało się oczywiste, że dziedziniec nie zapewni ochrony, jaką miał dać obrazom. Pilnie potrzebne było znalezienie nowego, bezpieczniejszego schronienia dla cennych dzieł Matejki.

Władysław Woydyła stał w cieniu zniszczonej ściany, zamyślony nad losem powierzonych mu skarbów. Przez chwilę jego myśli powędrowały wstecz, do dnia, kiedy po raz pierwszy przekroczył próg muzeum jako nowo mianowany intendent. Złożył wtedy przysięgę, że będzie chronił dzieła przed niemieckim okupantem, choć nie przypuszczał, że przyjdzie mu tak szybko dotrzymać słowa. Woydyła westchnął, odrzucając wspomnienia, i spojrzał w stronę dziedzińca, przez który zmierzało w jego kierunku dwóch gości. Pierwszego z mężczyzn znał dobrze – Roman Pieczyrak, pracownik urzędu miasta, z którym współpracował już przy różnych miejskich inicjatywach. Obok niego szedł młodszy mężczyzna, z zaciśniętymi ustami, jakby próbował ukryć napięcie. Woydyła nie znał go osobiście. Pieczyrak przedstawił go jako Henryka Krzesińskiego, zaufanego kolegę z magistratu. W milczeniu uścisnęli sobie dłonie na powitanie.

– Przygotowaliśmy miejsce na parterze, w dużej sali konferencyjnej – zaraportował Woydyła, prowadząc mężczyzn szerokim korytarzem. Ich kroki dudniły o kamienną posadzkę, a dźwięk potęgowało echo, wypełniając ciszę pustego budynku. Kiedy weszli do sali, Władysław wskazał palcem pustą przestrzeń pod jedną ze ścian.

 – Skrzynię ukryjemy za stertą książek. Na wierzchu zrobimy wystawę, żeby nikt nie zorientował się, co kryje się pod spodem.

– Postawimy tutaj regały z książkami – dodał. – Nawet bibliotekarka nie będzie wiedziała, co kryje się pod ladą.

Do pomocy zawołano przechodniów. Grupa pracowała wytrwale przez cały ranek. Zrolowane obrazy zostały umieszczone blisko ściany i obudowane solidną konstrukcją z desek. Całość przypominała sklepową ladę, na której ustawiono wystawę z książek. Woydyła położył na wierzchu “Plastusiowy pamiętnik” Kownackiej i przymknął na chwilę oczy.  – To musi wystarczyć. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy – wyszeptał, a głośno dodał – Dziękujemy. Teraz tylko czas pokaże, czy to wystarczy.

W sali konferencyjnej Muzeum Lubelskiego panowała nerwowa atmosfera. Obrazy Matejki, ukryte pod wystawą książek, były tam już blisko 2 lata. Wiadomość, że Niemcy zażądali przekazania gmachu, spadła na wszystkich jak grom z jasnego nieba.

– Co teraz? – zapytał jeden z opiekunów, marszcząc czoło. – Jak mamy stąd wynieść te płótna? Długość jednej roli to prawie cztery i pół metra, a waży ponad półtorej tony!

Woydyła podszedł do okna, wpatrując się w ulicę, na której coraz częściej pojawiały się niemieckie patrole.

– Z taką wagą i rozmiarem nie wyniesiemy ich po prostu na plecach – odpowiedział cicho, jakby obawiając się, że jego słowa zostaną usłyszane poza murami budynku. – Musimy działać szybko, zanim Niemcy wkroczą do środka.

– Może je podzielimy na mniejsze części? – rzucił ktoś z magistratu.

– Zbyt ryzykowne – odpowiedział Woydyła – Te obrazy są bezcenne, każda ingerencja mogłaby je uszkodzić.

– Musimy znaleźć nową, bezpieczną kryjówkę – dodał i potarł zmęczone oczy– Ale gdzie znajdziemy miejsce, które pomieści tak ogromne dzieła?

Wszyscy milczeli, próbując znaleźć rozwiązanie. Waga problemu ciążyła na nich niczym same obrazy. Napięcie stawało się nie do zniesienia.

– Potrzebujemy większego planu – Woydyła przerwał ciszę – Ale musimy działać teraz. Nikt nie może się dowiedzieć, co kryje się pod tą stertą książek.

– Zrobimy to nocą – zadecydował – Przygotujemy transport, ale najpierw musimy znaleźć miejsce, gdzie schowamy te płótna. W przeciwnym razie wszystko, co zrobiliśmy, pójdzie na marne.

  • Mam pewien pomysł – powiedział Pieczyrak. – Muszę się skontaktować z Franciszkiem Galerą, on jest kierownikiem w Taborach Miejskich.
  • Można mu zaufać? – zapytał Woydyła
  • Zdecydowanie tak – odparł stanowczo Pieczyrak i zaczął wykręcać numer telefonu.

Wóz toczył się powoli przez ciemne, opustoszałe ulice. Każdy stukot kół na bruku wydawał się głośniejszy, niż był w rzeczywistości. Woźnica miejski – Michał Grzesiak wiedział, że musi być ostrożny, zachować spokój, by nie przyciągnąć uwagi.

Mimo chłodu, Michał czuł strużkę potu, która spływała wolno po jego plecach. Przeciął plac Bernardyński i wjechał w ulicę Bernardyńską. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Cmoknął na konie i skręcił w Zamojską, dalej Fabryczną i Długą, aż w końcu, po 2,5h wjechał na Elektryczną i skierował się w stronę bramy Taborów Miejskich.

Franciszek Galera stał w ciemnościach, nerwowo zerkając na zegarek. Potarł rękami ramiona, noc była wyjątkowo chłodna. Na opustoszałej ulicy czas zdawał się stać w miejscu, a nocną ciszę tylko co jakiś czas przerywały stłumione odgłosy kroków i szelest wiatru. Kilka dni wcześniej odebrał telefon od Romana, który dzwonił z nietypową prośbą. Miał przygotować miejsce w starej szopie na terenie Taborów i czekać na transport jakiś ‘rzeczy’. Nie znał szczegółów, wiedział jedynie, że sprawa była wyjątkowo poufna, dlatego misję powierzono mu pod osłoną nocy.

Galera westchnął i przeciągnął ręką po czole. Jego niepokój narastał z każdą minutą. Nagle, tuż obok, coś wyskoczyło z ciemności. Drgnął gwałtownie i odskoczył na bok. W mroku dostrzegł sylwetkę kota, który po chwili zniknął w zaułku. Przeklął pod nosem, próbując opanować nerwy.

Zadanie, które mu powierzono, wymagało dyskrecji, a on nie zadawał pytań. W czasie wojny pytania nie były mądrą rzeczą – po prostu wykonywało się rozkazy. Poza tym, ufał w pełni Romanowi, przepracowali razem wiele lat, darzył go szacunkiem i zaufaniem.

Galera wyciągnął szyję, próbując dojrzeć coś w mroku, gdy nagle zza zakrętu wyłonił się wóz wyładowany po brzegi gratami, starymi krzesłami, walizkami, pierzynami i metalową balią – Kolejna przeprowadzka – mruknął pod nosem, choć coś w tym obrazie go zaniepokoiło. Wóz był nienaturalnie długi, jakby rozciągnięty, zbyt duży, by pomieścić tylko te rzeczy.

Kiedy woźnica zatrzymał konie przy bramie Taborów, wóz stanął z cichym jękiem. Franciszek uniósł brwi, a jego serce zaczęło bić jeszcze szybciej. W jednej chwili zrozumiał, właśnie dojechał tajemniczy ładunek, na który czekał.

Galera otworzył bramę i wóz wtoczył się na dziedziniec Taborów. Franciszek nie krył zaskoczenia. Wśród niepozornych mebli, walizek i pierzyn, zauważył coś, co przykuło jego uwagę. Na dnie wozu, wśród bałaganu, dostrzegł długi rulon, który ledwo mieścił się na platformie. Jego średnica wynosiła około trzydziestu centymetrów, a długość wydawała się nieproporcjonalnie duża w stosunku do reszty załadunku. Po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. Jedno spojrzenie wystarczyło, by zdał sobie sprawę z wagi sytuacji — rulon ważył przynajmniej 1600 kilogramów, co mogło oznaczać tylko jedno. Instynkt podpowiadał mu, że to, co przyjechało, było znacznie ważniejsze niż pozostałe rzeczy na wozie. Przez chwilę nie mógł oderwać wzroku od tego niepozornego, ale jakże istotnego ładunku, który właśnie dotarł.

  • Helena! – zawołał cicho. Córka podeszła do niego bez słowa i uśmiechnęła się. Miała policzki zarumienione od chłodu, jej oczy błyszczały w świetle latarni. – Kochanie, zamknij bramę i stań na czatach. Gdyby pojawili się Niemcy, to… – Wiem tato – przerwała mu – Nie martw się, ja tu wszystkiego przypilnuję. Jakieś nagłe wzruszenie ogarnęło Franciszka, poczuł delikatny ucisk w okolicy serca. Odwrócił głowę i otarł szybko łzę, która zakręciła się w oku. Helena, Helcia – jeszcze niedawno trzymał ją na kolanach, a teraz – 20-letnia panna, która stoi na czatach, dumna, bez cienia strachu. Pogładził ją czule po głowie, odwrócił się, szybkim krokiem wszedł do szopy i zamknął za sobą drzwi.

W środku nastąpiła krótka prezentacja – Galera uściskał serdecznie Romana Pieczyraka, a następnie przywitał się po kolei z Naczelnikiem Henrykiem Krzesińskim, Franciszkiem Podleśnym pracownikiem Zarządu Miejskiego, Marianem Woydą kustoszem Muzeum Lubelskiego i Władysławem Drewnowskim prywatnym przedsiębiorcą i woźnicą Michałem Grzesiakiem. Grupa konspiracyjna pracowała w skupieniu. Na początek z wozu zdjęto meble i pozostałe szpargały. Dźwignięcie olbrzymiego rulonu okazało się nie lada wyzwaniem, ale przy dźwiękach stękania i cichych przekleństw udało im się położyć pakunek na ziemi. Na szybko przykryli go słomą i zamknęli drzwi szopy.

W kolejnych tygodniach za zamkniętymi drzwiami stodoły trwały gorączkowe prace. Galeria osobiście wszystko nadzorował. Czuł ciężar odpowiedzialność, źle sypiał i stał się nerwowy. W pomoc zaangażował się Ignacy Drewnowski – brat Władysława, który pomagał przy przewiezieniu ładunku do Taborów. Przyprowadził dwóch głuchoniemych robotników, którzy zaczęli kopać dół. Franciszek denerwował się, bo prace posuwały się bardzo powoli – podłoże było kamieniste i każdy centymetr ziemi trzeba było dosłownie wydzierać..

Wkrótce cała ekipa zakasała rękawy. W szopie pojawiali się kolejno członkowie grupy konspiracyjnej, żeby pogłębić nieszczęsny dół. Wreszcie uznali, że ma wystarczającą głębokość, żeby zmieścić w nim obrazy.

To będzie długa noc – westchnął Galera podając Romanowi deski do szalunku. Prace trwały już kilka godzin, bracia Drewnowscy zabezpieczali właśnie skrzynię papą i azbestem, moszcząc ją dodatkowo słomą. Franciszek wyszedł na chwilę, żeby przewietrzyć głowę. Wciągnął głęboko zimne powietrze i spojrzał w bezchmurne niebo. Zamknął oczy i przycisnął palce do skroni. – Chłopaki skończyli robić odwodnienie – usłyszał za sobą głos kolegi. – Miejmy nadzieję, że te kanaliki i rynny wystarczą. Jeśli wilgoć dostanie się do środka…. – Galera nie chciał kończyć – Wracajmy do środka – rzucił – Jeszcze dużo pracy przed nami.

W milczeniu owinęli rulon z obrazami w papę i azbest i ostrożnie umieścili w przygotowanej skrzyni. – Teraz cegły panowie – rzucił ktoś z ekipy. Z cegłami poszło sprawnie, wszyscy czuli, że zbliżają się do końca pracy, czas ich naglił. Galera niespokojnie patrzył na skończone dzieło. Czegoś brakowało, był jednak tak wyczerpany, że ciężko było mu zebrać myśli. Przeciągnął się i ziewnął przeciągle. Pozostali zbierali sprzęt i porządkowali szopę. Ktoś zaczął zamiatać podłogę. – Trzeba to zabetonować, na wypadek pożaru – pomyślał gorączkowo. – Chłopaki – odezwał się w końcu – zalejemy to jeszcze cementem. Lepiej dmuchać na zimne – dodał.

Świtało, kiedy brudni i wyczerpani, zamknęli za sobą drzwi stodoły, modląc się w duchu, żeby nikt nie odkrył kryjówki, w nadziei, że  ich starania zapewnią bezpieczne schronienie cennych dzieł.

W dusznej piwnicy, oświetlonej jedynie słabą lampą wiszącą nad stołem, oficer Gestapo prowadził przesłuchanie. Niemiec pochylał się nad mężczyzną, który siedział na drewnianym krześle, blady i wyczerpany.

– Gdzie są obrazy? – warknął, zaciskając pięści na krawędzi stołu.

– Nie wiem – odpowiedział przesłuchiwany, próbując zachować spokój, choć czuł, że nerwy ma już na granicy wytrzymałości.

Oficer zmrużył oczy, widząc, że jego groźby nie robią na mężczyźnie większego wrażenia. Odwrócił się gwałtownie na pięcie i opuścił piwnicę, trzaskając drzwiami. Na korytarzu, w półmroku, czekała na niego jego asystentka, młoda Niemka o stalowych oczach.

– I co? – zapytała beznamiętnie, widząc jego złość.

– Nic – warknął oficer. – Wszyscy mówią to samo. „Nie wiem”.

Przemierzał wzdłuż i wszerz wąski korytarz, starając się opanować gniew. Zatrzymał się nagle i odwrócił do niej. – Nagroda w wysokości 10 milionów marek! A oni dalej milczą! Ślad urywa się w Lublinie, a potem… nic. Jak kamień w wodę!

– Może wiedzą więcej, niż mówią – zasugerowała asystentka, choć i ona zaczynała wątpić w skuteczność dotychczasowych metod.

Oficer spojrzał na nią zimno, po czym rzucił przez zęby:

– Znajdziemy ten obraz. Nawet jeśli będziemy musieli spalić pół Polski, żeby go zdobyć.

Rozmowę przerwał dzwonek telefonu w jednym z biur na końcu korytarza. Po chwili, w drzwiach stanął przejęty funkcjonariusz.

– Panie oficerze – zaczął podekscytowany– dzwonili z centrali. Polskie Radio w Londynie nadało komunikat o „Bitwie pod Grunwaldem”. Podają, że obraz szczęśliwie dotarł na Wyspy Brytyjskie.

Oficer spojrzał na niego zaskoczony, jego złość ustąpiła miejsca chwilowemu zdumieniu.

– Co? – wymamrotał, próbując zrozumieć sens tej wiadomości.

– Tak, panie oficerze – kontynuował funkcjonariusz. – wszystko wskazuje na to, że obraz jest teraz w Anglii.

Oficer wybuchnął gniewnym śmiechem, który zgasł równie szybko, jak się pojawił. W jego umyśle toczyła się już walka między złością a bezsilnością.

Franciszek obudził się o świcie i nie mógł już zasnąć. Czuł narastające w nim podniecenie, które nie pozwalało mu usiedzieć w miejscu. Spróbował kawy, ale po zaledwie dwóch łykach odstawił kubek. Jego myśli były gdzie indziej. Ubrał się szybko i wyszedł na zewnątrz.

W Taborach Miejskich panowało ożywienie, trwały gorączkowe przygotowania przed przybyciem gości. Ekipa filmowa Polskiej Kroniki Filmowej kręciła się po placu, rozstawiając kamery. Galera z przejęciem przeczesał dłonią włosy i uważnie rozejrzał się po placu, szukając wzrokiem swojej żony i córki.. Przez ostatnie cztery lata żył w nieustannym napięciu, obawiając się, że ktoś nie wytrzyma presji i zdradzi ich tajemnicę Niemcom. Mieszkanie na terenie Taborów Miejskich miało swoje zalety – był blisko i mógł osobiście czuwać nad bezpieczeństwem ukrytych obrazów. Jednak bliskość ta miała swoją mroczną stronę – gdyby Niemcy odkryli, co skrywa szopa, on i jego rodzina nie mieliby szans na ocalenie.

Galera otrząsnął się ze wspomnień i spojrzał na dzisiejszy dzień z nadzieją. Czekał ich wyjątkowy moment, choć w sercu czuł niepokój. Zastanawiał się, w jakim stanie zastaną ukryte obrazy. Czy zabezpieczenia, które tak starannie przygotowali, okażą się wystarczające?

Spojrzał z tremą na zgromadzonych wokół gości. W pierwszych rzędach stali przedstawiciele władz, dziennikarze, jacyś oficjele w garniturach. Po drugiej stronie placu dostrzegł w tłumie Antoninę – żonę, która spojrzała na niego z dyskretnym uśmiechem. Jej obecność dodawała mu otuchy. 

Robotnicy zaczęli kopać, odsłaniając starannie ukryty dół, w którym przez te wszystkie lata przechowywano bezcenne płótna. Wreszcie, sześciu mężczyźni, ostrożnie jakby mieli do czynienia z czymś świętym, wyniosło na specjalnych legarach rulon owinięty papą. Na placu zapadła głęboka cisza.

Premier podszedł do stołu i wziął do ręki pióro, przygotowując się do podpisania uroczystego aktu. Kiedy zaczął mówić, jego głos niósł się po placu, dźwięcząc z powagą. Podkreślił odwagę tych, którzy, narażając swoje życie, ocalili narodowe skarby. Mówił o patriotyzmie i poświęceniu, które zasługują na najwyższe uznanie. Wspomniał, że nazwiska tych bohaterów pozostaną na razie w tajemnicy, by chronić ich rodziny, przetrzymywane w niemieckich obozach. W jego słowach kryła się wdzięczność, ale też smutek i powaga sytuacji.

Galera poczuł, jak łzy cisną mu się do oczu, ale powstrzymał je, zaciskając usta. Wiedział, że w tej chwili nie ma miejsca na słabość, że to, co zrobili, było większe od nich samych, większe od strachu, który towarzyszył im przez te lata. Kiedy premier podpisał dokument, tłum wybuchł oklaskami. Franciszek spojrzał na wydobyte obrazy, symbol przetrwania i nadziei.

Kiedy uroczystość dobiegła końca, Galera poczuł ulgę. Mimo ciągle tlącego się gdzieś w środku lęku, wiedział, że zrobili to, co należało zrobić. Obrazy, ocalone dzięki ich odwadze, były teraz bezpieczne. Spojrzał na swoją rodzinę, która podeszła bliżej. Objął żonę, czując, jak wraca do niego spokój, który tak długo był mu obcy. Wiedział, że droga przed nimi wciąż jest trudna, ale tego dnia, na tym placu, odnieśli swoje małe zwycięstwo.

Powietrze było zimne, a słońce rzadko przebijało się przez ciężkie chmury. Wiosną 1946 roku Warszawa powoli budziła się do życia. Wśród wszechobecnych ruin, można było dostrzec pierwsze oznaki normalności, chociaż zniszczenia były jeszcze widoczne na każdej ulicy.

Jadwiga Waydel-Dmochowska, z trudem odnajdując drogę w gęstym mroku budynku, przemierzała puste korytarze i kolejne sale. Niegdyś barwna, tętniąca życiem Zachęta, teraz wyglądała przygnębiająco. Jadwia wzdrygnęła się i zajrzała do sali na końcu korytarza. W kąciku dostrzegła profesora Bohdana Marconiego, który klęczał na podłodze. Przed nim, na zimnej posadzce leżało rozpostarte płótno. Spojrzała na nie i mimowolnie wstrzymała oddech. Z trudem rozpoznała w nim słynny obraz. Jego dolna część była rozdarta w trzech miejscach, mocno uszkodzona przez pęknięcie walca i zbutwiałą powierzchnię. Pleśń, która pokrywała malarską powierzchnię, tworzyła szaro-brązowy mat, który wyglądał niemal jak jednolita, szara płaszczyzna.

Jadwiga podeszła do profesora. który w skupieniu wpatrywał się w zniszczone płótno. Jego niebieskie oczy były zmęczone, ale pełne determinacji. Z ust wydobywało się ciche mruczenie, gdy delikatnie poprawiał pędzlem zbutwiałe fragmenty obrazu.

  • Profesorze, przynoszę dobre wieści – zaczęła – Opowiedziałam w Ministerstwie Handlu Zagranicznego o problemach, z jakimi się pan boryka. Dyrektor Gall załatwił sprawę od ręki. Pędzle i farby zostały już zamówione w Stanach Zjednoczonych.

Marconi spojrzał na nią z mieszanką ulgi i zmęczenia. – To wspaniała wiadomość – powiedział i uśmięchnął się do niej ciepło. Jadwiga skinęła głową. – Jeśli potrzebuje pan czegokolwiek, proszę dać znać.- dodała w drzwiach i wyszła.

Już na zewnątrz oparła się o ścianę budynku i głęboko westchnęła. Obraz zdewastowanego płótna wywarł na niej przerażające wrażenie. Ruszyła wolno w stronę domu, zastanawiając się nad tym, jak wiele wysiłku, nadziei i determinacji będzie wymagało przywrócenie dzieła do życia.

Marconi pracował bez wytchnienia. Jego ruchy były powolne, ale precyzyjne, a każdy dotyk pędzla przynosił coraz wyraźniejsze efekty. Z czasem dało się zauważyć, jak obraz powoli odzyskiwał swoje kolory, a zniszczona powierzchnia zaczynała lśnić dawnym blaskiem. Obraz, choć wciąż wymagał wielu godzin pracy, zdawał się powoli odzyskiwać swoją tożsamość.

Pięć długich lat trwała renowacja “Bitwy pod Grunwaldem”. Przywrócony do życia obraz zawisł na stałe w Muzeum Narodowym w Warszawie, gdzie można go podziwiać do dziś.

Mój ojciec – mówiła z przejęciem Helena Studzińska – był człowiekiem prostym, ale o wielkim sercu. Jego miłość do ojczyzny i chęć ochrony narodowego dziedzictwa nie były manifestowane w sposób spektakularny. Działał skrycie, ale z determinacją, która była dla niego naturalna. To, co robił, było dla niego oczywiste – nie dla chwały, ale z głębokiego poczucia obowiązku.

Wokół niej, zebrani mieszkańcy Lublina, przedstawiciele lokalnych władz oraz przyjaciele rodziny słuchali jej słów w zadumie. Helena uśmiechnęła się ciepło na wspomnienie o ojcu. Przysłoniła ręką promienie słońca, żeby jeszcze raz spojrzeć na tablicę. Skwer Franciszka Galery  – przeczytała z dumą. W ten wyjątkowy i symboliczny dzień 15 lipca 2022 roku, w rocznicę bitwy pod Grunwaldem, miasto postanowiło uhonorować jej ojca. 

Już kilka lat wcześniej. w 2016 r. Franciszkowi Galerze przyznano pośmiertnie Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, za wybitne zasługi w dziele ratowania i ochrony dóbr polskiego dziedzictwa kulturowego. Helena pamiętała, jak bardzo była wzruszona, kiedy odbierała odznaczenie w imieniu ojca.

To była wielka rzecz, tato – szepnęła – Jesteś bohaterem – uśmiechnęła się i wystawiła twarz do słońca.

logotypy
Grafika z wozem i napis 1,5 tony Matejki.